11.10 – 13.10.2013 w Łodzi obdywały się VI Międzynarodowe Targi Żywności Ekologicznej i Tradycyjnej NATURA FOOD, na które zapraszałam Was jakiś czas temu – w tym wpisie. Organizatorzy Targów zaprosili mnie do współpracy i uczynili ze mnie Bloga Partnerskiego wydarzenia. Do Łodzi przybyliśmy (razem z moim Narzeczonym) w piątek późnym popołudniem, a z dworca odebrała nas Ania, autorka bloga kulinarnego Mops w kuchni, po czym zabrała nas do siebie, byśmy mogli miło spędzić czas razem razem z nią i jej mężem Jackiem, pogadać i przenocować, dzielnie towarzyszyła nam też Pumba. O naszych wspólnych chwilach opowiadam poniżej :)
My zaplanowaliśmy swój wyjazd tak, by być w drugi dzień targów. Przybyliśmy, gdzie zostaliśmy zaproszeni do Press Room’u, by odebrać swoje wejściówki – różowo-białe plakietki do przypięcia z oznaczeniem „MEDIA” – nie przez przypadek o tym wspominam, ale o tym później. Ze względu na tlumy, jakie nadciągnęły zaraz po tym, jak zjawiliśmy się na targach, nie udało mi się zrobić więcej zdjęć, a szkoda, bo chętnie opisałabym wszystkich, wartych uwagi, wystawców. Niestety czekanie, aż zainteresowani odejdą od stoiska totalnie nie wchodziło w grę, bo czas jest cenny :)
Krajem partnerskim były Węgry, ich stoiska mieściły się mniej więcej w środku Targów, było to z jednej strony strategiczne posunięcie, a z drugiej trochę szaleńcze, gdyż właśnie tam przechodziło najwięcej osób i nie udało mi się nic pstryknąć, ale próbowałam przepysznej, wędzonej papryki – niestety okazała się za droga, ale gdyby cenę i opakowanie zmniejszyć o połowę, wzięłabym bez zastanowienia (opakowanie, które oferowano w cenie 20 zł było zdecydowanie zbyt duże, bym zużyła je przed datą przydatności do spożycia).
Teren Targów podzielony był na cztery strefy. W jednej z nich odbywał się III Festiwal Kawy, Herbaty i Czekolady a w innej II Targi Ekologicznego Stylu Życia beECO. Główna hala podzielona była na trzy strefy – strefę produktów ekologicznych certyfikowanych (75 stoisk), strefę produktów tradycyjnych (73 stoisk) a także strefę produktów naturalnych niecertyfikowanych (36 stoisk).
Z zaciekawieniem zwiedzałam stoiska, rozmawiałam z wystawcami, wielu z nich chętnie opowiadało o swoich wyrobach – z pasją i zaangażowaniem, ujmując tym potencjalnego klienta – na takich imprezach mam swoją strategię, by najpierw wszystko obejrzeć, a dopiero potem zrobić „drugą rundkę” i kupić co trzeba.
Na stioskach można było spotkać serki, masła, naturalne wyroby mleczarskie, zawiodłam się, bo nie było moich ulubionych serów z Rancza Frontiera, więc nasze serowe zakupy ograniczyły się do zjedzenia mini-oscypków.
Na stoiskach nie zabrakło chlebów, chlebów ze smalcem, domowych ciast i przetworów czy miodów. O dziwo (w przeciwieństwie do Święta Śliwki w Strzelcach Dolnych) nie było tych stoisk aż tak dużo, jak się spodziewałam – tj. nie zdominowały innych stoisk.
Krążąc wśród stoisk natrafiliśmy na bardzo ciekawe, wyróżniające się stoisko. Nie było na nim nalewek, przetworów, chlebów, serów czy piw, ani zdrowych makaronów. Były za to bardzo fajne woreczki firmy SlowRoom, w których to wszystko można nosić – przepuszczalne woreczki-siateczki mają być alternatywą dla popularnych foliówek. Można w nich nosić pieczywo, owoce i warzywa oraz inne (raczej lżejsze) zakupy, dzięki przepuszczalnej fakturze produkty nie „pocą się” tak, jak to mają w zwyczaju w foliowych torebkach. Ponadto woreczki służą środowisku, bo nie są jednorazowe, a dzięki temu zużycie foliówek maleje. Siateczki (pakowane po 3 sztuki) chowa się do fikuśnych pokrowców, na przykład w kształcie marchewki (nasz wybór) czy truskawki, ale są również torebki, które chowa się w głowy zwierzaków. Co więcej, wszystkie elementy szyte są przez osoby niepełnosprawne z Zakładu Aktywności Zawodowej Stowarzyszenie Pomocy Humanitarnej z Piły, dzięki czemu każdy prosukt jest wyjątkowy i oryginalny, a także żaden się nie powtarza.
Bardzo zasmakowały mi naturalne, świeże soki, tłoczone z owoców (i warzyw) i pasteryzowane w niskich temperaturach, dzięki czemu ich smak jest naprawdę wyjątkowy. Były też nalewki i wódki, no i piwa rzemieślnicze. Próbowaliśmy również wina z aronii, dość cierpkiego, słodkiego, ale stwierdziliśmy, że tata mojego Ukochanego robi wino o wiele smaczniejsze (wieloowocowe, co roku inne) i bogatsze w smaku, w które regularnie nas zaopatrza. Jak się okazało wino z aronii – Aronica – produkuje ta sama firma, która produkuje testowane przeze mnie niedawno wina Celebro – te wypróbowane przeze mnie bardzo mi smakowały, ale aroniowe zupełnie nie podbiły mojego serca.
Zauważyłam również, że bardzo popularne stają się napoje na bazie Yerba Mate, John Lemon, którego mieliśmy przyjemność pić nasycił i napoił nas bardzo szybko – wypiliśmy jedną butelkę na dwoje i dostaliśmy kopa energetycznego na długo.
Były też jaja i oleje, były moje ulubione oleje Semco, ale dwie panie tak namiętnie obstawiały stoisko, że nie udało mi się zrobić zdjęcia, które mogłabym Wam pokazać – nawet tak wytrwała amatorka fotografowania jak ja w końcu dała sobie spokój, bo czasu zostało niewiele. Był również ukochany olej mojej Mamusi, czyli Golden Drop – olej tłoczony na zimo z rzepaku i lnu, olej ten ma niezwykły, maślany i delikatny smak, naprawdę warto zwrócić nań uwagę.
Zaskoczniem dla nas były jadalne naczynia – talerze i miski, robione z otrąb, ale delikatnie mówiąc – smakowały jak prasowane trociny, coś absolutnie nie dla nas, choć rozumiemy cel i przesłanie, by zastąpić nimi plastikowe wyroby.
Moją uwagę zwróciły młynki do zboża Schnitzer na stoisku firmy Niro i przez nią właśnie produkowane dla niemieckiej firmy, niestety cena mnie powaliła – ale jak zwykle powtarzam – warto mieć marzenia, bo gdy się ich nie ma, to się nie spełniają :)
Oprócz młynków firma Niro produkuje makarony z orkiszu, co jest produktem dość niespotykanym na polskim rynku. Orkisz to bardzo niedocenione i zapomniane zboże w Polsce i polskiej kuchni, a jest bardzo smaczne i wartościowe, ma swoją historię. Podejście do klienta na stoisku również mnie ujęło, rozmawiałam z sympatycznym panem, który wytłumaczył mi co i jak, z czym i dlaczego.
Lubicie kiełki? Ja uwielbiam! Kiełki to sposób na to, by w środku zimy cieszyć się zdrowymi zalążkami warzyw – uważam, że o wiele lepiej jest wyhodować kiełki rzodkiewki w domu, niż kupić dorosłą rzodkiewkę w sklepie, kiełki mają niespotykany, ostry smak, taki, jaki ma rzodkiewka wyrwana z ziemi z własnego ogródka.
Kiełki można było kupić na targach. Bardzo spodobały mi się przepiękne kompozycje z nich stworzone i to tyle. Szczerze mówiąc mam awersję do kiełków pakowanych w plastikowe pojemniczki, czy też pakowane i owijane folią aluminiową – kiełki ze względu na to, że często sie je nawadnia są bardzo wilgotne i potrafią szybko spleśnieć. Po prostu nie mam zaufania do tak sprzedawanych produktów, wolę wyhodować je sama.
[TUTAJ ZNAJDOWAŁO SIĘ ZDJĘCIE STOISKA, ALE USUNĘŁAM JE NA ŻĄDANIE FIRMY, PONIEWAŻ FIRMA MOIM OPISEM POCZUŁA SIĘ POMAWIANA – powyższy opis pozostał bez zmian, sami możecie ocenić, na ile MOJE OSOBISTE (prywatne) POGLĄDY dotyczące sprzedaży kiełków (wszystkich, a nie konkretnie danej firmy) mogą komuś zaszkodzić. Nazwa firmy na zdjęciu była ledwie widoczna, specjalnie wybierałam zdjęcie, z którego nie można by odczytać tej nazwy.]
W strefie Targów Ekologicznego Stylu Życia beECO spotkałam stoisko z Thermomixem – co prawda nie było tam pani, która mnie sprzedała moje „maleństwo”, ale za to była inna, bardzo miła przedstawicielka. Kiedy powiedziałam, że jestem z bloga „Domi w kuchni” stwierdziła, że zna mojego bloga – to było naprawdę miłe zaskoczenie, bo wcześniej mi się to nie zdarzyło na tego typu imprezie :)
Przepisy z użyciem Thermomixa możecie znaleźć na moim blogu w specjalnej zakładce POTRAWY Z THERMOMIXA.
Na stoisku był także mini-Thermomix, czyli wersja dla „małych” kucharzy, tak, też uważam, że miłość do Thermomixa należy zaszczepiać jak najwcześniej :)
Wracając do wcześniej wspomnianych wejściówek-identyfikatorów. Z tego, co zauważyłam były trzy typy plakietek, niebieskie (dla wystawców), żółte (chyba dla organizatorów, jak mniemam), no i różowe (dla mediów i blogów partnerskich, przy czym nie było rozrożnienia na plakietkach kto jest kim). Mój Ukochany zauważył, że właściwie nikt nie interesował się tym, jakie media reprezentujemy, skąd jesteśmy – zapytał nas dopiero pan przy stoisku z sokami. Stwierdziliśmy później zgodnie, wracając już pociągiem do domu, że w sumie to w interesie wystawców być powinno, by zainteresować się różową plakietką z napisem „MEDIA” – a nuż te media zainteresują się produktem na tyle, by napisać o tym w swoim branżowym czasopiśmie albo też na portalu internetowym. Rozdałam kilkanaście wizytówek, nawiązałam fajne kontakty, myślę, że wartościowe.
Nazbierałam również wiele przydatnych do mojego licencjatu i dla kierunku studiów materiałów. Niewiele kupiliśmy, nie dlatego, że mieliśmy ograniczone miejsce w torbie (zostało nam duzo miejsca!), ale pewnie dla tego, że bardzo dużo produktów już znam. Mój Ukochany zaopatrzył się w kilka piw z browarów rzemieślniczych, ja za to nabyłam amarantus ekspandowany i książkę z przepisami z jego wykorzystaniem.
Amarantus, jak się okazało, to wyjątkowe i zdrowe zboże, uprawiane od ponad 3 tysięcy lat. Jego zaletą jest to, że nie zawiera glutenu, więc jest fantastycznym substytutem produktów glutenowych w diecie dla osób zmagających się z celiakią – ja sama bardzo chętnie wykorzystam wiele z przepisów, które zawarte są w książce, przepisów na pewno możecie spodziewać się na blogu.
Targom Natura Food towarzyszył między innymi III Festiwal Kawy, Herbaty i Czekolady – prawdę mówiąc, moim zdaniem najsłabszy punkt całego wydarzenia. Spodziewałam się kawowej i czekoladowej euforii, osób, które z zacięciem zajmą się każdym, kto stanie przy stosiku, próbując zachęcić do poznania produktów. Tymczasem, kiedy podchodziło się do stoiska, wystawcy albo udawali, że nas nie widzą albo byli pogrążeni w żywych dyskusjach z innymi wystawcami. Na szczęście po piętnastu minutach krążenia w poszukiwaniu stoiska, na którym zostaniemy obsłużeni mogliśmy usiąść z kawą (jak się okazało kawa była bardzo, bardzo, bardzo wodnista) przy specjalnie przygotowanych stolikach. Odniosłam wrażenie, że wystawcy byli dość zamknięci na osoby, które przyszły zwiedzać Targi.
Po zwiedzaniu daliśmy sobie jeszcze chwilę, by przejść się ponownie między stoiskami, pstryknąć brakujące zdjęcia, zobaczyć tam, gdzie jeszcze nie zajrzeliśmy i ewentualnie kupić coś dobrego. W międzyczasie próbowaliśmy wyrobów ze słoiczków (przetworów) zróżnych producentów. Była musztarda z chilli, przy której pani zarzekała się, że ostrzej być nie może – mój Ukochany nawet nie poczuł zbytniej ostrości, choć naprawdę lubi łagodne potrawy, zresztą panie też nie były zbyt wylewne ani zainteresowane tym, by przyciągnąć klienta – ich wyrazy twarzy mówiły wiele i na pewno nie w pozytywnym tonie. Na innym zaś stoisku próbowałam syropu z pędów sosny i konfitury z dzikiej róży, próbowałam zagaić panie, pochwalić produkt, nawet odpowiedziały, ale kiedy powiedziałam „znam Wasz syrop różany, bardzo go lubię i fajnie, że można go dostać w coraz większej ilości sklepów” zbyły mnie krótkim „taa…”. No cóż, poszliśmy dalej, a przechodząc obok stoiska firmy ETERNO dostrzegłam Klaudię i Pawła z bloga Dusiowa Kuchnia. Okazało się, że w tej drobnej osóbce tkwi czarująca i bardzo sympatyczna dusza, mam nadzieję, że będzie jeszcze okazja by się spotkać i dłużej porozmawiać :)
Tak się z Dusią zakręciłyśmy, że na śmierć zapomniałam spróbować przetworów firmy ETERNO, ale w międzyczasie Klaudia mnie przedstawiła, więc kiedy obeszliśmy już całość postanowiłam wrócić i spróbować pomarańczy w syropie, które tak pięknie wyglądały! Spróbowałam Pomarańczy w syropie (okazały się, tak jak sądziłam, bardzo słodkie, ale przepyszne), Śliwelli (czyli popularnej czekośliwki), Figi z makiem (również bardzo smaczna), zainteresował mnie też Chrzan z żurawiną, który dostałam w prezencie… bo okazało się, że Pani z firmy ETERNO zaproponowała mi współpracę i wręczyła przetwory, bym mogła na spokojnie spróbować ich w domu lub coś z ich udziałem przygotować. Bardzo się cieszę na tę współpracę, bo firma ma nie tylko smaczne przetwory, ale także eleganckie, apetyczne słoiczki, a zainteresowanie jakie mi okazano na stoisku naprawdę mnie ujęło – tak właśnie powinno się podchodzić do klienta.
Wspaniale spędziliśmy czas z Anią i Jackiem z bloga „Mops w kuchni”. Ugościli nas po królewsku, mój Ukochany został napojony regionalnym, łódzkim piwem, za to ja skusiłam się na lampkę wytrawnego, białego wina. A jedzonko… mmm, zaraz po przyjeździe zostaliśmy poczęstowani ciepłą, aromatyczną zupą caldo verde (ja również robiłam swoją wersję caldo verde, gdy byliśmy w Portugalii w maju). Zostaliśmy tez ugoszczeni smaczną, kruchą szarlotką z pianką i chlebkiem cukiniowym. Była też pieczona rolada z brzuszka wieprzowego z żurawiną, pasztet z indyka, a także sałatka z surimi i grapefruitem, ale prawdziwym przebojem okazały się śledzie pod pierzynką, które na pewno zrobię :) byłam takim żarłokiem, że nawet nic nie sfotografowałam :(
Pumba to totalny pieszczoch, jest mopsem typowym z opisów książkowych – uwielbia uwagę współtowarzyszy, pieszczoty i wygrzewanie kolan, można ją nosić jak bobasa, głaskać po brzuszku i rozpieszczać smakołykami. I choć teraz Pumba nie powinna objadać się niczym innym, niż tylko karmą rozpuszczającą kamienie, to Ania postanowiła poczęstować ją suszonym, świńskim uchem, które przywieźliśmy (ciekawe, czy ciasteczkowe kosteczki też jej zasmakują?). W każdym bądź razie ucho zostało rozpracowane naprawdę ekspresowo, zyskując konsystencję mopa do podłogi i rozpościerając swój dość specyficzny zapach w całym pokoju (akurat psinka postanowiła potowarzyszyć nam przy stole, gdy się posilaliśmy :)
Ania mówiła, że Pumba całą noc kursowała między ich łóżkiem, a naszym, szczerze mówiąc byłam tak zmęczona, że pamiętam, że wciągnęłam ją tylko raz na łóżko, a potem dopiero rano :)
Ania i Jacek są wyjątkowi, naprawdę mało jest takich ludzi, przy których nie wstydzę się być po prostu sobą, a przy nich nie muszę wysilać się, by nie pomyśleli o mnie, że jestem jakąś wariatką, po prostu jestem sobą :) no i mój Narzeczony bardzo, bardzo polubił mopsową rodzinkę (już wcześniej, gdy poznał całą trójkę w Dźwirzynie na zjeździe mopsów).
Mam nadzieję, że Mopsowa Rodzinka skorzysta z naszego zaproszenia i wpadnie do Torunia jeszcze tej jesieni, byśmy to my mogli się odwdzięczyć, ugościć ich, spędzić wspólnie czas i pokazać nie tylko kulinarną stronę Torunia. Trochę szkoda, że spędziliśmy w Łodzi tylko jeden dzień, ale mam nadzieję, że będzie jeszcze okazja, żeby wpaść na dłużej (np. na dwa dni) i pozwiedzać, bo z takimi przewodnikami naprawdę warto! Dziękujemy Wam pięknie za tak fajnie spędzony czas i towarzystwo na targach i za gościnę :)
Nie wiem czy za rok uda nam się być na VII Międzynarodowych Targach Żywności Ekologicznej i Tradycyjnej NATURA FOOD, ale wiem, że to było bardzo wartościowe dla nas doświadczenie i fantastycznie spędzony weekend.